Nasze pierworodne dziecko, czarny kotek o wdzięcznym imieniu Bieda jest już za Tęczowym Mostem. Przypałętał się jej jakiś dziwny, szalony wirus, który wycieńczył ją tak szybko, że weterynarz nie był w stanie pomóc.
Była najbardziej charakternym kociakiem, jakiego poznałam. Złośliwą, czarną bestią. A jednocześnie tak wdzięcznym, czarnym wampirkiem, że serce się rozpływało.
Wrzucała papier toaletowy do kuwety w łazience. Skakała na wysokość mojej głowy. Biegała po naszym małym mieszkaniu o powierzchni 19m2 jak piłka we flipperze zaliczając każdą inną możliwą powierzchnię. Nie było miejsca, gdzie ona by nie wlazła - nawet na wmurowane przęsła właziła i nie raz budziła mnie lądując kawałek od mojej głowy. W upalne dni, kiedy ja i Samiec ograniczaliśmy kontakt fizyczny podczas snu i zamiast tulenia, jedynie trzymaliśmy się za ręce, Biedarion dokładała swój ogonek. Zjadała nam banany i groszek. Uwielbiała też cosplay. Kiedy tylko wyciągałam tkaniny, lub zaczynałam jakiekolwiek crafty, Biedarion była obok mnie. Wskakiwała za laserem na drzwi i wisiała na nich trzymając się pazurkami...
Była fantastyczna i pewnie nigdy więcej nie poznam podobnego do niej kota. Jestem nawet zaskoczona tym, jak bardzo boli mnie jej brak, bo nie wiedziałam, że aż tak ją lubię. Była naprawdę złośliwa wobec mnie - bo Samca uwielbiała, Samiec mógł robić wszystko. Ręka Karmiąca, czyli ja, już tak mniej. Ale to chyba naturalne, że córki drą koty z matkami :-)
Z drugiej strony, kiedy była po sterylizacji spędziła kilka dni leżąc na mojej klatce piersiowej lub ramieniu.